Dzień, jakich wiele [miniatura]
Dzień śliczny, jakich wiele. Na
niebie pojawiały się pojedyncze, białe chmurki. Kwietniowe słońce przyjemnie
grzało w plecy, zewsząd można było poczuć zapach ogrodowych kwiatów. Z budowy
nieopodal dało się słyszeć „W dzień gorącego lata”, robotnicy pewnie
zaopatrzyli się w porządne radio.
Marcelina z radością spojrzała na
drzwi swojej nowo otwartej cukierni – wisiała na nich kartka z napisem
„Zamknięte”. Przeciągnęła się, zwracając twarz ku górze i chłonąc ciepły,
wiosenny wietrzyk. Jeszcze trochę, a na taki wypoczynek będzie mogła liczyć po
oficjalnym otwarciu tego małego królestwa. Zadowolona wsiadła do pierwszego
lepszego tramwaju i zajęła miejsce z tyłu. Nie licząc kilku staruszek,
nastolatka ze słuchawkami w uszach i panem z małym dzieckiem, była sama.
Złapała się uchwytów i założyła nogę na nogę. W żyłach poczuła tę adrenalinę,
jak za czasów gimnazjum, tylko trochę mniejszą. Jazda na gapę tramwajem była
miłym urozmaiceniem w jej powolnym, słodkim od świeżych ciasteczek życiu.
– Bileciki do kontroli.
No jasne. Po co marnotrawić
zaoszczędzone pieniądze na wariacje w sklepie z wegetariańską żywnością, zawsze
można je oddać przemiłemu kanarowi w tramwaju!
– Emmm, ale właśnie tak się
składa, że… – Dziewczyna uniosła głowę, by spojrzeć w twarz swojemu oprawcy. I
momentalnie zmieniła ton. – Zaraz. Czy my się nie znamy?
– Możesz zgadywać, mamy czas. Ale
też obie nie mamy biletu, więc mimo wszystko wolałabym go nie marnować. W
sensie czasu, nie biletu, bo biletu nie mamy. Mówiłam już to chyba, nie? –
powiedziała ciemnowłosa i usiadła na miejscu obok Marceliny.
W głowie cukierniczki zaczęły
zachodzić skomplikowane procesy myślowe. Z pewnością kojarzyła tę dziewczynę,
ale teraz wydawała się całkiem inna niż… No właśnie, kiedy? W gimnazjum? Może
poznały się podczas roku, który buntownicza Marcelina spędziła u dziadka na
wsi, uczęszczając do pobliskiej szkoły? O ile dobrze pamiętała, nie miała wtedy
zbyt wielu znajomych, a taką nabuzowaną osobniczkę na pewno by zapomniała.
Jeśli za nastoletnich, starych,
dobrych czasów owa ciemnowłosa była nabuzowaną osobniczką, a jeśli nie, to
Marcelina miała tylko jeden pomysł co do jej tożsamości.
– Gabriela? – zapytała,
przymykając w niepewności lewe oko. Taki tik.
– Brawo! Dziesięć punktów dla
Gryffindoru! – pogratulowała jej szatynka, jednocześnie ciesząc się, że
blondynka ją pamięta.
– Wybacz, jestem w Hufflepuffie.
– Serio? Ty? Myślałam, że
wybierzesz Slytherin, jako królestwo czarnej magii i tak dalej – zaśmiała się.
– Ślizgoni są sprytni. Ja jestem
pracowitym ziemniakiem, nie wpasowałabym się. A ty?
– Gryffindor. Odwaga i męstwo w
tych koślawych palcach!
Marcelina lekko przekrzywiła
głowę, ale nic nie powiedziała. „Odważna” to byłby ostatni przymiotnik, jakim
określiłaby Gabrielę w gimnazjum. Mogłaby też przyrzec, że ta krótka wymiana
zdań o kultowej serii była ich najdłuższą rozmową od… zawsze? Jak bardzo
człowiek może się zmienić przez kilka lat?
W końcu obie dziewczyny wysiadły
na przystanku niedaleko ratusza, Gabriela miała tu coś do załatwienia, a Marcelina
pomyślała, że spacer po rynku dobrze jej zrobi. Rozstały się przy zapuszczonym
sklepie monopolowym, odwiedzanym jedynie przez okoliczne pijaczyny. Krótkie
spotkanie zakończyło się serdecznymi uśmiechami. Nie wymieniły się numerami, a
blondynka nawet nie zapytała, co tę drugą sprowadziło do miasta, może nie tyle
na drugim końcu kraju, co oddalonego od wsi jej dziadka o kilkanaście godzin
drogi. Co się z nią działo po gimnazjum, czy się z kimś spotykała, czy znalazła
pracę. I w sumie obie wiedziały, że to było zbędne. I tak szansa na ponowne
spotkanie właściwie nie istniała.
~
Dzień ponury, jakich wiele. Niebo
zasnuły gęste, szare chmury. Październikowa mżawka nieprzyjemnie spływała po
karku, zewsząd można było poczuć zapach dymu z kominów. Okna świeżo wykończonego
budynku nieopodal rozświetliły się, pomimo wczesnej pory w domach już było
ciemno.
Białowłosa po raz enty tego
mokrego dnia przeklinała swoje krótkie włosy i gapiostwo – kto zapomina takiego
dnia parasolki z domu? Naciągnęła kołnierz, mimo że już wyżej nie dało się go
naciągnąć. Było jej zimno, wilgotno i chciało się jej jeść. Do tego Ilona znowu
nie pomyślała, że warto sprzątnąć kupę po Tęczusi. Będzie miała do tego świetną
okazję, gdy owy bobek do niej wróci. Pod butem markotnej Gabrieli.
Tamten dzień miał jedną, jedyną
zaletę, spisaną na małej karteczce w kieszeni gabrysiowej pikowanej kurtki:
numer telefonu jej znajomej cukierniczki. I adres kawiarni, w której ponoć dają
najlepszą kawę mrożoną w mieście.
– Co z tego, że jest październik
i sezon na wirusy? Musimy się hartować! A i poziom endorfin doładujemy podwójną
bitą śmietaną – przekonywała ją klientka, wykładając na ladę drobne za gumę
balonową i karteluszek z szybko nabazgranym tekstem. – Nie daj się prosić.
– Zastanowię się – mruknęła pod
nosem krótkowłosa, zbierając pieniądze i chowając świstek do kieszeni. Twarz
Marceliny rozjaśnił uśmiech, który przyćmił nawet lampę w sklepie. Albo tak się
tylko Gabrieli wydawało.
Nazajutrz kobieta nie zdążyła
przewiesić kartki z „Otwarte” na „Zamknięte”, gdy do witryny przykleiła się
buzia blondynki. Jej ciało przywarło do ściany, próbując się schować przed
ulewą pod wąskim daszkiem. Miała na sobie jeszcze fartuch, ufajdany jakimś
białym mazidłem. Sklepikarka szybko otworzyła jej drzwi, chociaż Marcelina
bardziej przemoczona już być nie mogła. Co prawda nie ciekło z niej aż tak, ale
na podłodze powstało kilka drobnych kałuż u jej stóp.
– Jesteś niemożliwa. Szkoda, że
nie masz już sera pleśniowego na głowie, wyglądałabyś jeszcze gorzej niż
wykąpany york. – Zaśmiała się Gabriela, a „wykąpany york” przekrzywił głowę,
nie rozumiejąc żartu. – Yyy… No wiesz, w gimnazjum się mówiło na twój kolor
włosów „ser pleśniowy”.
– Wieśniaki – prychnęła i
wyciągnąwszy chusteczki higieniczne z kieszeni, zaczęła wycierać wodę, która z
niej spłynęła. – To była oznaka mojego buntu! Tylko na oryginalne glany byłam
za biedna.
Gabriela parsknęła. Kucnęła przy
znajomej i zabrała jej chusteczki z rąk. Sięgnęła po szmatę, po czym zaczęła
wycierać mokre panele.
Krótkowłosa nadal nie mogła
zrozumieć, jakim cudem Marcelina, ta sama Marcelina, która niegdyś nie mogła
przeżyć godziny bez papierosa, stała się taka… pastelowa. Bez podrobionych
glanów jej nogi stały się smuklejsze, a stopy włożone w białe espadryle
wydawały się o kilka rozmiarów mniejsze. Do tego jasna koszula z koronkowym
kołnierzykiem, błękitne dżinsy i bladoróżowy fartuch. Już odkładając na bok
myśl, jak można ubrać się tak w połowie października, dziewczyna była
kwintesencją niewinności i słodyczy. Nawet na zębach nie było widać śladów
byłego, jak oceniła sklepikarka, nałogu. A i wzrost wskazywał bardziej na fankę
koszykówki, kobieta przewyższała Gabrielę o około dwa centymetry.
– Gapisz się na mnie –
spostrzegawczo stwierdziła Marcelina, wyłapując spojrzenie tej drugiej.
– Bo masz coś białego na sobie. –
Krótkowłosa wskazała na jej klatkę piersiową, ozdobioną bliżej nieokreśloną
substancją.
– A, to? Chyba lukier. – Wzięła
trochę na palec i spróbowała. – A nie, mąka. Tortowa, zawsze jestem nią cała
uwalona. Nawet nie wiesz, jak trudno to sprać ze stanika.
– Masz mąkę w staniku? Że co? –
dopytała niższa, na chwilę przestając ścierać podłogę.
– Nie chcesz wiedzieć, uwierz –
zachichotała blondynka. – To idziemy na tę kawę?
– Idziemy, ale innym razem. Tobie
na razie potrzeba ciepłej herbaty i suchych ubrań, przemoczony yorku. Mieszkam
niedaleko, chodź. – Gabriela wstała i, wcześniej łapiąc za parasol, wyciągnęła
dziewczynę ze sklepu tylnym wyjściem.
Drogę pokonały sprintem godnym
hartów, co chwilę potykając się o własne nogi. Ochrona w postaci parasolki nic
nie dała, deszcz zacinał zbyt mocno, a wiatr dodatkowo wywijał materiał co
kilka minut. W końcu jako dwa przemoczone yorki zatrzymały się na klatce
schodowej. Na fartuchu Marceliny przynajmniej nie było już glutowatej mąki.
Powlekły się kilka pięter do
góry, dygocząc z zimna każdą częścią ciała. Espadryle Marceliny nie nadawały
się już do niczego, podobnie jak misternie wyżelowana fryzura Gabrieli.
– Gabuś, pysiu! Dobrze, że
jesteś. Właśnie wychodzę, a nie zostawię Tęczusi samej. Przypilnujesz jej,
dobrze? – przywitała je od progu Ilona, starsza kuzynka białowłosej, z którą
dzieliła mieszkanie. – O, przyprowadziłaś kogoś! Ładniusia, jak wam nie
wyjdzie, to daj jej mój nu…
– Tak, przypilnuję jej, a teraz
wynocha na dwór, obyś zmokła! – Gabriela wypchała ją na wycieraczkę i szybko
zatrzasnęła drzwi. – Przepraszam za nią – zwróciła się do gościa. – Jeszcze się
nie nachlała, a już gada głupoty. Starsza kuzynka, mieszkam z nią w zamian za
dopłacanie do czynszu i opiekę nad psem.
Speszona zaprowadziła ją do
łazienki. Kiedy blondynka zniknęła za drzwiami, zaczęła szukać po szafkach
jakiegoś niedawno wypranego ręcznika, żeby nie karać dziewczyny zapachem
stęchlizny, która wypełniała półki i wszystko, co na nich leżało, przy czym nie
było sposobu na usunięcie z mebli nieprzyjemnego smrodu. Wyciągnęła też z
własnej szafy jakąś koszulkę, rozciągnięte dresy (bo całkiem możliwe, że inne
okazałyby się na długonogą na krótkie) i porządną, grubą bluzę. Cały zestaw
ułożyła na taborecie, a taboret postawiła pod drzwiami łazienki, informując o
tym cukierniczkę podniesionym głosem, żeby się przebić przez szum cieknącej
wody. Na koniec dorzuciła jeszcze na wierzch grube skarpetki frotte. Dopiero
wtedy sama się za siebie wzięła, w pokoju osuszając ręcznikiem (tym z tych
bardziej śmierdzących, od razu podrzuci go Ilonie do prania) i zakładając
podobny zestaw, który podsunęła gościowi. Właśnie była w trakcie zakładania
drugiej podkolanówki w różowo-niebieskie serduszka, kiedy usłyszała huk.
Jak oparzona dopadła do klamki,
przy okazji gubiąc tę nieszczęsną skarpetę, by ujrzeć Marcelinę, siedzącą w
kałuży przy wannie.
Mokrą Marcelinę. Nagą Marcelinę.
A trzeba zaznaczyć pewien dużo
znaczący w życiu Gabrieli aspekt. To nie tak, że wolała dziewczyny… po prostu
tylko je brała pod uwagę. Nigdy nie rozumiała, jak można się rozpływać nad
owłosionymi męskimi klatami, ponętnymi nieogolonymi brodami czy jeszcze innymi,
włochatymi sferami ciała. Gabriela już jako nastoletnia, co prawda o wiele
mniej pewna siebie, dziewczyna wolała przyglądać się koleżankom, niż
uczestniczyć wraz z nimi w obradach, który chłopak z klasy jest najfajniejszy.
Z płcią przeciwną za to lubiła obgadywać długie nogi, wykłócać się, która miała
piękniejsze, ekhm, oczy i ślinić się na widok opiętych miniówkami pośladków w
klubach. Z tym, że to drugie zaczęło się, kiedy gimnazjum miała już dawno za
sobą i odkryła plusy mieszkania na stancji, a także wpadła w „złe towarzystwo”
głównie chłopców, którzy, niezrażeni orientacją Gabrieli, ciągnęli z nią losy,
komu uda się dostać numer od najponętniejszej gwiazdy imprezy. Zazwyczaj
wygrywała, chociaż najczęściej potem zyskiwała znajome. Hetero. Które
zapoznawała z kolegami. Ot, mimo wszystko w Polsce tylko coś około czterech
procent kobiet to lesbijki, tak przynajmniej kiedyś wyczytała. Inną sprawą były
jednorazowe wyskoki z nielicznymi dziewczynami z paczki, które chciały
spróbować „czegoś innego” w przypływie genialnego, alkoholowego natchnienia. I
rano znikały, pozostawiając po sobie gorzkiego kaca.
Więc kiedy „przyłapała” Marcelinę
na oblanej posadzce, trudno jej było odwrócić wzrok od, przede wszystkim,
kształtnych, dość dużych piersi, wystających obojczyków i szczupłych, gładkich
nóg, ułożonych tak, że odsłaniały to i owo. Mimo że naprawdę starała się nie
gapić, to nawet przez te dwie sekundy było to nie do wykonania. Zarumieniła się
więc lekko i z nadludzkim wysiłkiem skupiła wzrok na marcelinowych oczach.
Które również powalały, szczególnie trochę załzawione, półprzymknięte. Co z
tego, że kobieta ledwo co wypierdoliła się, kolokwialnie mówiąc, na śliskie,
zimne i twarde kafelki, głowa jej znajomej z gimnazjum była pełna kosmatych
myśli.
– Nic ci nie jest? – zapytała
szybko Gabriela, chociaż wydawało jej się, jakby odwlekała to pytanie
godzinami. Sięgnęła po ręcznik na taborecie i podała go blondynce, coby się nim
okryła i, tym samym nie pozwoliła gospodyni się napatrzeć.
– Nie, spoko. Poślizgnęłam się i
upadłam na kość ogonową, przepraszam, że cię przestraszyłam – rzekła z
niewinnym uśmiechem, chociaż jak na dłoni było widać, że speszyło ją takie
wtargnięcie białowłosej do pomieszczenia. Najwyraźniej nie zauważyła
zainteresowania, którym koleżanka obdarowała jej nogi, biust… i w ogóle całe
ciało.
– Na kość ogonową!? Jasna
cholera, a mówiłam Ilonie, że trzeba w końcu położyć chodniczek, bo w końcu się
ktoś zabije. I w końcu chyba sama go położę, kurwa jego mać. Możesz sama wstać?
– spytała łagodnie po ostrej wiązance, po czym i tak asekurowała poszkodowaną
przy wstaniu na nogi.
Tamta kurczowo trzymała ręcznik i
rozmasowywała bolące miejsce, ale – w końcu, jakby powiedziała Gabriela – mogła
stanąć prosto, bezceremonialnie podśmiechując się pod nosem.
– Z czego się śmiejesz? –
Dziewczyna zabawnie zmarszczyła nosek przy tym pytaniu, nie rozumiejąc, co w
tej sytuacji jest śmiesznego.
– Nic, nic. Po prostu słodko się
wypowiadasz, Gabi.
Czas się zatrzymał, prawie jak
minutę wcześniej. „Słodko”? „Gabi”?
– Słucham? – Zainteresowana
zamrugała, nadal nie rozumiejąc.
– Chyba z cztery razy powtórzyłaś
„w końcu”. A gdy przeklinasz, masz bezbłędne kurwiki w oczach – powiedziała
szczerze, po czym dodała – To ja się może w końcu ubiorę. Albo coś.
„Gabi” zrozumiała aluzję i
zostawiła ją samą w łazience, wcześniej podając ubrania. Przez dłuższy czas
później zastanawiała się, czym są „bezbłędne kurwiki” w jej oczach.
Jednak co do jednej rzeczy była
pewna – kontaktu z Marcysią nie zerwie. Co to, to nie.
~
Dzień niezwykły, cały w bieli. Na
niebie nie można było rozróżnić chmur i bladego nieba. Styczniowy śnieg opadał
nieśpiesznie na parapet, zewsząd można było poczuć zapach Świąt, mimo że już
dawno się skończyły. Przez uchylone okno budynku dostawało się chłodne, zimowe
powietrze, a pokój rozświetlał siny wschód słońca.
Jednak nawet urok świtu nie mógł
wywlec Marceliny z łóżka, mimo że na co dzień wstawała przed budzikiem. Nic nie
mogło
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli widzisz jakiś błąd – mów śmiało, ja nie gryzę i przyjmuję na klatę każdą krytykę!